Wiem, wiem...dawno
nic nie pisałem. Trochę wynikało to z braku czasu, trochę z mojego lenistwa i
braku weny,… bo na brak wydarzeń nie mogę narzekać. Moje życie, które samo z
siebie do ustabilizowanych nie należy, w połączeniu z nieprzewidywalnym Londynem
daje nam całkiem ciekawy mix…i już tak to jest, że jeżeli nic się dzieje to nie
ma o czym pisać, a jak dzieje się za dużo to nie ma kiedy. To właśnie jedna z
tych rzeczy, która mnie w tym mieście pasjonuje i intryguje zarazem. Nigdy nie
możemy przewidzieć świadkami jakich wydarzeń będziemy i w jakie sytuacje
zostaniemy zaangażowani, to nadaje codziennym czynnością ciekawego klimatu.
Biorąc pod uwagę fakt, że właśnie w tym tygodniu mija pół roku od kiedy
mieszkam w Zjednoczonym Królestwie zostałem zmotywowany do napisania krótkiego
podsumowania..., które jak się za chwilę okaże, wcale podsumowaniem nie będzie...
Londyn jest ogromnym wsysaczem wolnego czasu…i tym sposobem nawet nie
wiesz kiedy mijają kolejne dni, tygodnie, miesiące, a nawet lat. Wydaje mi się,
że już całkiem dobrze wtopiłem się w koloryt Londynu, z czym zresztą nigdy nie miałem
większego problemu, i on sam traktuje mnie jak swojego. Kiedyś w serialu ‘How I Met Your Mother” słyszałem, że są niepisane warunki, które trzeba spełnić żeby
zostać 'prawdziwym nowojorczykiem' takie jak: zgarnięcie z przed nosa taksówki
na Manhattanie komuś kto jej bardziej potrzebuje, zabicie karalucha
własną ręką, spotkanie na ulicy Woodiego
Allena itp. Jednej z głównych bohaterek, kanadyjce Robin Scherbatsky, udało się
dokonać tego wszystkiego w ciągu jednego odcinka i oficjalnie została uznana za
pełnoprawną mieszkankę Nowego Jorku. Jednak nigdy nie słyszałem co trzeba
zrobić żeby ‘oficjalnie’ zostać londyńczykiem. Scharakteryzowania tak odmiennej
i zróżnicowanej grupy ludzi jest praktycznie niemożliwe. Jest on pełen
endemitów, czyli osobników, których nie można napotkać nigdzie indziej na Ziemi.
Jedna wielka zbieranina oryginałów. Można jednak zaobserwować zbiór cech i
zachowań, które ujawniają się u większości osób przebywających tutaj przez
dłuższy czas, takich jak:
-Niechęć do turystów i wszelkich miejsc i atrakcji
gdzie można ich masowo napotkać.
-Szeroko zakrojony urban-multi-tasking czyli
robienie równocześnie miliona rzeczy w czasie podróży do pracy takich jak np. rozmawianie przez telefon i prowadzenie video-konferencji,
odpisywanie na zaległego maila, zamawianie kawy i dojadaniu swojego lunchu w
postaci dowolnego fast-fooda z budki naprzeciwko, wydzieranie się na kierowców, niczym nieprzerwane śledzenie wszystkich wydarzeń na Facebooku/Twitterze, a wszystko to podczas wbiegania
do metra lub innego środka transportu, w którym londyńczycy robią wszystko
czego nie zdążyli zrobić w domu.
-Umiejętność dokładnego wyliczenia czasu
podróży do dowolnego miejsca w mieście, z uwzględnieniem aktualnego natężenia
ruchu i warunków atmosferycznych.
-Chroniczny brak snu
...to tylko część z nich.
Mieszkańcy zdają się również przejmować cechy okolicy, w której się
znajdują. Może to być bogate i snobistyczne Kensington lub Knightsbridge,
szybkie i wieczne zapracowane City, zagubione w imprezowym szale Soho, a może
całkowicie odrealnione i odcięte od rzeczywistości Camden Town, które od wielu
lat pozostaje moją ulubioną dzielnicą ze względu na swój nieszablonowy, nieprzewidywalny
charakter (kolejny mój post będzie właśnie o Camden Town).
Ponadto londyńczycy
przejawiają szaleńczą wręcz potrzebę zmian, wszelakich zmian. Nigdy nic nie jest stałe, na zawsze... i nie
ważne czy chodzi tutaj o prace, mieszkanie, związek, pieniądze, czy miejsce
pobytu. Ludzkie plany i losy ewoluują wraz
z miastem. Większość mieszkających tu ludzi non-stop jest w trakcie zmieniania
pracy, przeprowadzki, kupna/sprzedaży mieszkania, rozwodu/drugiego ślubu, wyjazdu na drugi
koniec świata lub u progu jakiejkolwiek innej ważnej życiowej decyzji. Każdy
osiągając jeden z wyznaczonych celów już rozgląda się za kolejnym, ale cały
czas będąc gotowym na zmianę wszystkiego o sto osiemdziesiąt stopni.
W Polsce
ludzi narzekają na fakt, że nie ma pracy, tutaj ludzie narzekają na prace,
którą mają, w kółko powtarzając, że w już wkrótce poszukają czegoś nowego,
lepszego i tak bez końca. Londyn daje nam miliony możliwości, a tylko od nas
zależy czy i w jakim stopniu je wykorzystamy.
Za to właśnie nienawidzi i równocześnie kocha
się to miasto.
P.S.
Od zawsze
przyciągam do siebie dziwnych ludzi, a nietypowe sytuacje przytrafiają mi się
praktycznie na każdym kroku. Tak było i tym razem. Dziwnym zbiegiem
okoliczności wdałem się w rozmowę z pewnym polskim ‘przedsiębiorcą’, który
początkowo mydlił mi oczy opowiadając ile to on już czasu mieszka w Londynie i
jak ogromne pieniądze tutaj zarobił, a teraz przenosi interes na teren Polski i
Ukrainy. Zadowolony z siebie mówił, że ma sukces. Od początku nie do końca wierzyłem
temu podejrzanemu typowi. To wszystko co mówił było za mało prawdziwe, sztuczne, w pewnej chwili
miałem nawet wrażenie, że ten gość cytuje jakiś fragment filmu, gdzie główny
bohater opowiada o spełnieniu swojego ‘American Dream’.
Z
braku ciekawszych zajęć postanowiłem wysłuchać ‘przedsiębiorcy’ do końca. Już
za chwilę miałem się przekonać jak trafne były moje przeczucia. Facet opowiada,
że handel używanymi częściami samochodowymi to mega-dochodowy interes, ale tak naprawdę nie o tym chciał ze mną rozmawiać, a po
chwili ściszonym głosem dodaje czy chciałbym co jakiś czas kupować 10
kartonów polskich albo ukraińskich papierosów, bo właśnie tyle ‘przedsiębiorca’
potrafi jednorazowo przewieźć w swoim bagażu podczas swoich licznych wyjazdów zagranicznych i, jak sam mówił, zwracają mu się
pieniądze za bilet. Jak tylko to powiedział od razu wszystko stało się na
powrót jasne, kolejny emigracyjny mitoman, poważny międzynarodowy ‘przedsiębiorca’
płacący za bilet lewymi papierosami, na siłę udawany sukces. Był w strasznym
szoku, gdy odrzuciłem jego propozycje. Zachowywał się tam jakby odmawiał mu
najlepszego interesu życia, bo przecież on jest jedyny, który wpadł na tak genialny pomysł.
Z kolei, kilka
dnia temu, będąc w nocy w okolicach stacji Liverpool Street na przejściu dla
pieszych spotkałem człowieka trzymającego w rękach kartonowy znak z napisem ‘It
is the time to follow Jesus’. Postanowiłem postąpić jak znak nakazywał i przechodziłem przez przejście podążając za
samozwańczym Dżizusem, lub jego pracownikiem, próbując zrobić mu zdjęcie…w
końcu niecodziennie spotyka się tak słynną postać. Byłem tak zaabsorbowany próbą
uwiecznienia tej magicznej chwili, że nie zauważyłem, że ja i Dżizus przechodzimy
na czerwonym świetle. Podczas, gdy ja o mało nie wpadłem pod samochód, on
poszedł sobie dalej nawet mnie nie zauważając, a byłem jedynym, który chciał za
nim iść…więc osobiście odradzam, bo to niebezpieczne....a z tego co słyszałem to w jego drużynie szykują się niedługo poważne zmiany w kadrze, traci podobno najlepszego zawodnika, który abdykuje.
Jak już odrobinę ochłonąłem
po tym całym zajściu udałem się na swój przystanek linii 133. Nagle, a było to
około godziny pierwszej w nocy w centrum Londynu, za plecami usłyszałem głośny
krzyk takiej oto treści: ‘Tak się bawi!!! Tak się bawi Białystok!!! Białystok!!!’ …i
tego Wam również życzę. Kończę mój pociąg dojechał właśnie do stacji London
Bridge…
moim zdaniem spotkanie kogoś z Bialegostoku jest właśnie warunkiem bycia
OdpowiedzUsuńprawdziwym Londyńczykiem:D
pozdr
A już miałem pisać - ,,why so quiet ? " a tu proszę , trochę się pośmiałem ! Bo to dobre było .Dzięki ! CU !
OdpowiedzUsuńTo w takim razie jak Ty Szczepan spotkasz w Chinach kogoś np. z Sanoka to będziesz mógł się oficjalnie uważać za Chińczyka/Kantończyka.
OdpowiedzUsuńDzięki Juhas.Cieszę się, że się podobało. Postaram się żeby nie było już tak "so quiet"
fajny blog daje do ulubionych i zapraszam do mnie http://zzolwiemposwiecie.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie opisane też byłem w tym wielkim mieście :-))
OdpowiedzUsuńDzieki. Powodzenia w odwiedzaniu innych wielkich miast ;)
Usuń